Parę dni temu był Dzień Walki z Depresją. Dla mnie ten dzień trwa i trwa… staram się świętować/walczyć codziennie. Chyba jest lepiej- zobaczymy w maju…A potem w listopadzie… mam chyba taką sezonową przypadłość. O ile listopad jestem sobie w stanie wytłumaczyć, to z majem mam gorzej.

„Bo jutro może wyglądać zupełnie inaczej”- o tym zdołałam się przekonać i muszę o tym pamiętać.
Pamiętam, że osiągnięciem było dla mnie wyjście z domu. Kilometr pokonany pieszo wywoływał już uśmiech na twarzy. Pomógł mi w tym krokomierz…to on za mnie liczył, notował w pamięci i mobilizował do dalszych kroków. Potem pojawiła się obecność mężczyzny, który dzielnie trwał przy mnie każdego dnia i zaznaczał swoją obecność w szumie wody wiosną, szumie fontann latem, szumie topól jesienią, by zimą cieszyć się ze skrzypiącego śniegu pod butami lub móc narzekać na siarczysty mróz, który mrozi dłonie. Obecność- to tak wiele i tak niewiele…
Dziś 72 minuty aktywności, 7 kilometrów i prawie 9 tysięcy kroków to dla mnie zwykły spacer. Czas, w którym potrafię oderwać się od myśli i poddać temu, co widzę i słyszę. Dostrzegać, doceniać i dawać się ponieść zasłyszanym dźwiękom.
Znowu mam ochotę na poznawanie, odkrywanie, tworzenie i dzielenie się z innymi. Jakie to szczęście móc się znowu cieszyć z rzeczy małych! Mam nadzieję, że będzie stabilnie. Bo choroba wkracza szybko i niezauważalne, a odpuścić nie chce i na każdym kroku grozi palcem…
Na gimnastykę słowiańską trafiłam przypadkiem. Nie wierzę w te cuda, ale ku mojemu zdziwieniu odkryłam, że uczy mnie ona sztuki wewnętrznego spokoju i wdzięczności za to, co mam. Dostarcza przy tym odrobiny zabawy, kiedy na przykład zdaję sobie sprawę, że mój wewnętrzny mężczyzna ma się lepiej od mojej wewnętrznej kobiety. Lub kiedy łączenie się z rodem przodków sprawia, że z całych sił próbuję im pokazać, że dam radę. Odkrywam w tym też odrobinę zdrowego szaleństwa, przez moment przynależę do kręgu kobiet.
Choć to ostatnie jest kwestią dyskusyjną. Bardziej może chcę poznać moc i zasadę działania kręgu. Ale wolałabym chyba być w kręgu męskim.
” Bo ja chyba mam w sobie za mało kobiecości” – taka myśl wpadła mi podczas odsłuchiwania jednego z opowiadań Olgi Tokarczuk w książce „Dom dzienny,dom nocny” – „ja nie potrafiłabym nawet o kobietach pisać”.
W tym momencie minęła mnie na ścieżce przepiękna kobieta. Gdybym mogła- zrobiłabym jej zdjęcie. Niewysoka, szczupła, ubrana w niebieskie jeansy i czarną kurtkę. Miała dłuższe, falowane i całkiem siwe włosy spięte z tyłu. Rozświetlały ją tak, jak jej żółte, wełniane rękawiczki. Miała piękne oczy. Przyciągnęła moją uwagę na tyle, że postanowiłam się odwrócić, by móc jeszcze przez chwilę spojrzeć jak się porusza. Wydawała się być niewiele ode mnie starsza… była taka kobieca…

Ale wracając do obecności i wsparcia- w filmie „Król życia” o ile się nie mylę, w klubie AA był pokazany taki męski krąg…bawili się w Indian…? Nie bardzo już pamiętam… Pomijając męskie zabawy głupie, groźne i sprzeczne z prawem, myślę, że mają więcej luzu i fantazji. I tu posłużę się podesłanym linkiem zespołu muzycznego. Mogłabym być jednym z tych facetów przez godzinę, a potem znowu mogłabym wrócić do swojego życia.